Gwarnie i ludno było tego dnia w karczmie pod Warszawą. Orszak magnacki wracał z udanego polowania. Na podwórzu tłoczyło się mnóstwo koni i wozów z upolowaną zwierzyną. Słychać było skowyt i ujadanie psów, podekscytowanych zapachem krwi. Źrebaki pchały się za swoimi panami do izby karczemnej, potykając się o progi. Grupki czeladzi pokrzepiały się jadłem i piwem, wyniesionym dla nich na dziedziniec.
Pan tego zamieszania, gruby i wąsaty magnat w prostym, nieco wypłowiałym żupanie, zajął najlepszą ławę w karczmie dla siebie i swojej czeladzi. Lisią czapę z piórami rzucił na stół. Był wyraźnie zadowolony z polowania: śmiechom, opowieściom i przepijaniom nie było końca.
Ubogi szlachcic, samotnie siedzący w kącie izby, przyglądał się temu towarzystwu z zazdrością. Naraz podniósł się z ławy pchnięty jakimś nagłym postanowieniem, zamówił u karczmarza garniec miodu i śmiało podszedł do myśliwców.
-Czołem waszmościom! Czy można się przyłączyć?
-Kompanom z własnym napitkiem nigdy nie odmawiamy! – odpowiedzieli myśliwi.
Ścieśnili się na ławie, robiąc mu miejsce, a któryś z zapytał:
-Waszmość chyba nietutejszy?
-Jam szlachcic spod Łukowa, Jakub Zaleski – podróżny skłonił się i zamiótł czapką ławę.
-To z daleka waść jedziesz! Co cię tu przyniosło?
-Przyniosła mnie kobyła moja, Baśka – odrzekł pan Jakub i wskazał za okno na kobyłkę siwojabłkowitą, uwiązaną do konowiąza przed karczmą. Ale szybko dodał: – Właściwie to jadę do Warszawy, a tu stanąłem na nocleg, bo w Warszawie drożyzna. Mam pewne interesa do króla.
-Osobiście do króla? A jakież to interesa?
-Spadkowe. Mój brat miał wójtostwo pod Łukowem, ale zmarło mu się, więc ja chciałbym naszego miłościwego pana prosić o to wójtostwo po bracie.
-No, a gdyby król nie zechciał waćpanu tego wójtostwa dać? – wmieszał się do rozmowy magnat.
-A dlaczego miałby nie zechcieć? – zdziwił się pan Jakub. – Co to dla niego za różnica, komu przypadnie wójtostwo? Cóż to dla niego taki Łuków? On pewnie nawet nie wie, gdzie owo miasto leży.
-Może nie wie, a może wie – wielmoża wzruszył ramionami. – Przecie jego wysokość pan Sobieski tam z waszych stron pochodzi, z Sobieszyna i Radoryża, to może wiedzieć, gdzie Łuków. A jeśli ma już inne plany co do tego wójtostwa?
Zdumiał się pan Jakub, że Radoryż taki sławny i pod Warszawą nawet wiedzą, że do Ziemi Łukowskiej przynależy.
-To ja będę upraszał jego łaski tak długo, aż cel swój osiągnę – powiedział z uporem. – Nie po to jechałem taki szmat drogi, żeby wrócić z pustymi rękami! Wstyd byłoby się w domu pokazać, a i dla sąsiadów pośmiewiskiem bym się stał.
-Prosić zawsze można… – przyznał magnat – ale jeśli mimo to najjaśniejszy pan swego zdania nie zmieni?
-A to niech moją kobyłę w ogon pocałuje! – odparował pan Jakub zuchowato, budząc powszechny aplauz.
Zjedli, wypili, pośmieli się, a potem orszak ruszył dalej i karczma opustoszała. Pan Jakub Zaleski wyspał się solidnie, bo miał zamiar twardo wojować u króla o swoje wójtostwo.
Kiedy wreszcie przybył na Zamek Królewski i zaprowadzono go przed oblicze króla, oniemiał: ujrzał bowiem na tronie tego samego magnata, z którym niedawno rozmawiał w karczmie!
-No i co, mości Zaleski – odezwał się do niego król – poznajesz mnie przecie?
-Poznaję, wasza wysokość – odpowiedział pan Jakub, wyraźnie zbity z tropu.
-Mów więc, co chciałeś mi powiedzieć.
Pan Jakub zagryzł wąsa, bo pomyślał, że jego sprawa przepadła. W końcu po tym, jak przygadywał królowi w karczmie, nie mógł już liczyć na jego łaskawość. Wzruszył więc ramionami i mruknął:
-Ano, wasza miłość, co tu dodać? Słowo się rzekło, kobyłka u płota!
Tym razem już nikt się nie zaśmiał, dworacy zamilkli, zdumieni śmiałością szlachcica. A król rozejrzał się po swoich dworzanach i powiedział:
-Widzicie, moi panowie, że ten szlachcic nie pozostawia mi wyboru. Muszę dać mu wójtostwo, albo zapozna mnie ze swoją kobyłą.
Tym sposobem Jakub Zaleski otrzymał swoje wójtostwo. A jego śmiała wypowiedź na zawsze weszła do przysłowia.
wg Wójcickiego